- Nie płacz Aniu, proszę… - szeptał jej do ucha. Za oknem majaczyła wstająca w grudniowym słońcu chłodna Warszawa. - Nie płacz, te trzy tygodnie szybko miną i znów będziemy razem…
Otarła płynące po policzku łzy. To śmieszne, tłumaczyła sobie, przecież są razem już osiem lat, a ona tęskni za nim ilekroć zamyka za sobą drzwi wychodząc do pracy.
- Masz rację… - uśmiechnęła się na siłę – to szybko minie… Do zobaczenia.
Pocałowała go czule i za moment patrzyła jak jego sylwetka znika za tylną szybą autobusu. Jej trasa kończy się za Lublinem, więc jeszcze kilkaset kilometrów przed nią. Będzie myślała o Mariuszu. Bo tylko o nim potrafi myśleć…
Poznali się ponad osiem lat temu w Londynie "na zmywaku". Ona po trzydziestce, na bezrobociu, bo w jej miejscowości pracy było jak na lekarstwo. Na szczęście jako tako znała angielski i miała siostrę Anglii. Ta ją ciągnęła i tak się zaczęło…
Mariusz był tam już od trzech lat. Pracował za barem. Świetnie znał język i miał podejście do ludzi. Zaiskrzyło od razu. Pierwsza wspólna kolacja, wesołe miasteczko, kino, dyskoteka, weekend za miastem. Po pół roku zamieszkali razem. I było im ze sobą naprawdę dobrze.
Wiedziała co znaczy dobrze, bo nie był pierwszym mężczyzną w jej życiu. Ona również nie była pierwszą miłością Mariusza. Miał czterdzieści jeden lat i z niejednego pieca jadł chleb. Ale ją kochał. Wiedziała to. Z wzajemnością. I każdą wolną chwilę niewypełnioną pracą spędzali razem. Każdą. Nie umieli nudzić się sobą ani obok siebie. "Para idealnie dobrana” jak mówili o nich ich wspólni znajomi. Bo tak właśnie było.
Tylko… Święta. Najgorsze było Boże Narodzenie. Wracali wtedy do Polski i każde z nich jechało do swojego domu. Przybierali wówczas nową twarz i dla dobra wszystkich udawali, że duet „Ania i Mariusz” nie istnieje.
Dlaczego? Bo w domu na Ankę czekał jej mąż, Jacek. I dwunastoletni syn Mateusz. Mama Ani zmarła gdy ta miała trzy lata. Anka całe życie za nią tęskniła i za nic na świecie nie odebrałaby synowi siebie. Dlatego wracała. Do męża, do którego od dawna nic nie czuła i do Mateusza, który był dla niej wszystkim.
Mariusz to rozumiał. Nie miał żalu. Przyzwyczaił się, że Anka jest jego przez okrągły rok, a te trzy tygodnie w grudniu należą do jej rodziny. Nie narzekał, nie komentował. Nigdy nie rozmawiali o tym, co które z nich robi w czasie tych trzech tygodni bez siebie. Tak było lepiej. Tak może mniej bolało...
Wytrzyma bez niego. Musi. Czas szybko minie i znów spotkają się na dworcu w Warszawie, kiedy Mariusz wsiądzie do autobusu i oboje wrócą do siebie, do Londynu. I znów będzie dobrze.
Zadzwonił telefon. To Mariusz. Też już tęsknił. Usłyszała w słuchawce jego ciepły, niski głos:
- Aniu kochanie… Jestem już pod domem. Tęsknię za tobą bardzo… Tak, też cię kocham. Do zobaczenia za trzy tygodnie. Tak, tak…. Jak zawsze nie dzwonimy do siebie, pamiętasz? Wiesz jaka Sylwia jest zazdrosna….
Wiedziała. Jego żona potrafiła tropić i wnikać niczym myśliwski pies. To prawdziwy cud, że jeszcze nie odkryła podwójnego życia męża...
Ale co tam Sylwia, co tam dwie córki Mariusza. Niech mają te swoje trzy tygodnie. Potem Mariusz znów będzie jej. I znów będą mogli żyć prawdziwą miłością…
Autobus kołysał się na wybojach. Do Lublina była jeszcze ponad godzina drogi, a Anka zasypiała zmęczona podróżą pomiędzy życiem a życiem...
am
(autor zdjęcia;Anna Wójtowicz-Wnuk)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz