środa, 12 czerwca 2013

12 czerwca 1988

12 czerwca...

Dwadzieścia pięć lat temu zmarł mój dziadek. Niezauważalnie dla świata, tak dostrzegalnie dla mnie.
Na pozór zwykły człowiek. Co rano do pracy, po pracy do drugiej pracy (bo pasje, więc chciał).
Urodził się ze smykałką artystyczną. Drewno nie miało przed nim tajemnic. Czarował kształtem i kolorem - stołów, szaf, miniaturek. Świat manualnej magii.
Rozkochał mnie w muzyce. Do dziś pamiętam poranne koncerty saksofonowe, kiedy pozwalał mi do zdarcia gardła śpiewać ulubione piosenki ku zgorszeniu sąsiadów, a jego niepohamowanej radości :)
Wieczorem rzewne ballady skrzypiec kołysały mnie do snu. Bo skrzypce w jego dłoniach stawały się posłuszne, spełniały każde jego życzenie. Żadnych fałszywych dźwięków ...
Czasem, dla zabawy, grał mi hejnał na trąbce, albo urządzał dzikie pobudki o nienormalnej porze. Urwis, nie dziadek :)

Miał roześmiane, dobre oczy. I kochał. A potrafił jak nikt. Moja babcia, choć tak różna od niego i w oczekiwaniach i w podejściu do życia, była dla niego królową. To jak ją traktował ukształtowało moje poglądy o tym, co oznacza " być mężczyzną". I wierzcie mi - niełatwo temu sprostać :)

Nie da się opisać kim był. Dla mnie...chodzącą miłością.
I nie tylko dla mnie. Moja babcia każdego ranka budzi się z przekonaniem, że dziadek znów siedział przy niej całą noc. Masował jej opuchnięte, schorowane nogi, gładził siwe włosy i pomarszczone policzki. Uśmiechał się, patrzył, czekał. Wciąż za nim tęskni. Wciąż wierzy, że już niedługo się spotkają, już niebawem...

Pamiętam niedzielne poranki, kiedy zamiast się wyspać w jedyny w miarę wolny dzień, wstawał o świcie, rozpalał w piecach i szedł do kościoła.
Zawsze, niezależnie od pogody czy samopoczucia, pierwszy dla niego był Bóg. Komunia święta tylko na czczo, z szacunkiem. Wierzył. Nie na pokaz. Całym sobą, całym życiem.
I wtedy kiedy siedząc za kotarą słuchał jęków rodzącej babci i nie potrafiąc jej pomóc zapowiedział, że już nigdy więcej...
I wtedy kiedy ukryty pod kuchenną podłogą, wraz z bratem czekał, aż Niemcy opuszczą dom. Uciekli wówczas z transportu na Majdanek. Przyszli po nich. Przeszukali dom, zastraszali matkę, grozili wywózką. Nie znaleźli, nie zabrali.
Wierzył zapewne i wówczas, kiedy upadł i ostatni raz spojrzał w oczy swojej żony...

Zmarł mając 62 lata. Za wcześnie. Zmarł nagle i cicho, skromnie, bez hałasu, zamieszania. Bo taki właśnie był.

Przyśnił mi się trzy dni po swojej śmierci. Szedł piękny i jasny, ciepłą, słoneczną ulicą. Stanął przede mną, taki rozradowany, taki zachwycony. Przytulił mocno i powiedział: "Idź, powiedz babci, że jest mi tu dobrze. Bardzo dobrze! :)". I zniknął...

Dziadek Bolek. Tak się na niego wołało, bo na chrzcie mu Bolesław dano.
Dziadziu Bolu... - krzyczałam z tylnego siedzenia Fiata 126P - słuchaj co ci zaśpiewam! A on zwalniał, żebym miała więcej czasu na swoje popisy, i słuchał. Znał na pamięć wszystkie moje dziecięce piosenki. Nigdy się nimi nie nudził.

Dziadek.
To po nim mam kwadratową szczękę i duża dozę odpowiedzialności. Po nim też kocham dźwięki i wiem, że bez Boga nie ma dla mnie życia.
Rozmawiam z nim kiedy mi źle. I chwalę się sukcesami. Wiem, że jest obok. Wciąż.

I brakuje mi go. Dwadzieścia pięć lat nie zmniejszyło tęsknoty. Czas jednak nie leczy wszystkich ran...
Kiedyś znów się spotkamy. Gdzieś tam. Musimy. Mam mu jeszcze tyle piosenek do zaśpiewania...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz