wtorek, 15 października 2013

Podróżując w głąb siebie...


Nie oceniaj książki po okładce. A człowieka po ubraniu. Ani po zapachu - dodałabym. To czasem
bardzo mylące, by nie powiedzieć krzywdzące...

Dobrych kilkanaście lat temu, w pociągu z Krakowa, przyszło mi się zmierzyć z samą sobą. Z zakorzenionymi we mnie stereotypami, uprzedzeniami, odrazą i litością w jednym. Człowiek to jednak pojemna natura...

Pociąg toczył się leniwie, większość pasażerów próbowała zasnąć. Typowe, zwłaszcza zimą. Ciepło i ciemno. Tyle, że nie bardzo się dało, bo kobieta pod oknem chrapała donośnie. Lekko szturchana przestawała, po czym znów zaczynała. Wzbudzała lekką niechęć - i moją i współpasażerów. Nie lepiej było, gdy postanowiła jeść. Wyjęła kanapki i cały przedział owiał zapach cebuli. Nie sposób było wytrzymać. Ani otworzyć okna, bo śnieg, ani drzwi, bo na korytarzu tłum stojących ludzi opierał się o szybę. Trwaliśmy w zaduchu już nie zniesmaczeni, a wkurzeni.
Co za egoistyczna baba!

Pech chciał, że utrudnienia na trasie raz po raz zatrzymywały pociąg. Podróż przedłużała się w nieskończoność. Nawet nie wiem kiedy zapytała mnie, czy w moim mieście nadal jest wojsko. Zamurowało mnie. Jakie wojsko? Potem, czy jest bieżąca woda. To już uznałam za kpinę. Ale nie. Ona wiozła baniaczek z wodą "na wszelki wypadek"! A jechała do "narzeczonego w więzieniu", którego poznała przez ogłoszenie matrymonialne. Poznać, odwiedzić, pogłębić korespondencyjną miłość!
Naiwna kobieta... :/

Sama zaczęła opowiadać, że pochodzi z moich stron. Że pamięta czas wojny. To, że kiedy dzieci szły rano do szkoły ulicą Stephensona, niemieccy żołnierze strzelali z okien domów na chybił trafił, dla sportu, jak do kaczek... To, że mama ukrywała ją pod podłogą, gdy nadeszli Ukraińcy... Bo jak weszli i złapali, to... Więcej nie mówiła. Ocierała łzy.
Mówiła, że po wyprowadzce zamieszkali w Krakowie. Że wróciła tu tylko raz, w stanie wojennym i tak pamięta to miasto: żołnierze na ulicach i brak wody w kranach...
Człowiek po przejściach... - pomyślałam.

Okazała się przemiłą osobą. Już nie przeszkadzał mi ani zapach cebuli, ani bańka wody. Zapytała skąd jadę i czy często. Opowiedziałam o studenckich trudnościach w zakwaterowaniu i dojazdach na uczelnię. Wtedy ona, zupełnie mi obca osoba, zaproponowała, że gdybym nie miała gdzie, to u niej zawsze znajdę łóżko do spania i coś do zjedzenia. Za darmo! Zamurowało mnie. Podała mi zapisany na małej karteczce adres i telefon.
Cóż to za kobieta była! Jaki rzadki okaz!

I może tak utkwiłaby mi w pamięci, gdyby nie ten jeden raz, kiedy to faktycznie nie miałam gdzie nocować i skorzystałam z owego krakowskiego adresu. Stanęłam w drzwiach oficyny. Skromniej, ale czystej i ciepłej. Powitał mnie uśmiech starszej pani i ujadanie jej psa. Pamiętam, że ubodło mnie, iż poczęstowała mnie kanapką z salcesonem, a psu dawała kawałeczki szynki! (Sama jadła chleb z masłem). Do pyska, karmiła go jak dziecko. Tak samo też zwracała się do niego, jak do dziecka...
Potem okruszki chleba i resztki z obiadu wyniosła przed drzwi:
"Dokarmiam gołębie, wie pani... I koty. Tyle tu głodnych kotów...Ale renta niewielka, na niewiele mi starcza..."
Nic niezwykłego w tych czasach, ot starsza, samotna, uboga...

Ale! Kiedy kładłyśmy się spać, ułożyła w swoim łóżku psa, okryła wierzchem dziecięcego becika, potem położyła się obok niego i zasnęła. Przyglądałam się temu ze zdziwieniem z sąsiedniej wersalki, bo jednak pies w becie to niecodzienny widok. Ale cóż, ludzie dziwaczeją...
(Pies nie wydawał się być niezadowolony. Jedyne co go drażniło, to moja obecność w ich domu.)
----------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Przy pożegnaniu, już w drzwiach, patrząc w podłogę, powiedziała:
"Bo wie pani... Pani się tak na mnie patrzyła, że ten pies, że tak śpimy...
Ja poroniłam jedenaście razy... Jedenaście! Mąż ode mnie odszedł, ma inną rodzinę. Nie wytrzymał tego. Chciał dzieci. Ja też. Bardzo. Ale było jak było i ... Ja mam tylko ten becik i tego psa... "

Mój Boże...

Nie pamiętam jej imienia. Pamiętam zawstydzenie, mokre oczy. Kamienicę bez problemu odnalazłabym jeszcze dziś. Tyle, że pewnie bohaterki tej historii już bym w niej nie spotkała...

Możecie pomyśleć: naiwna bajeczka, fikcja, literacka kreacja. Macie prawo. Ja wiem, że to się wydarzyło. I choć może nie jest to śliczna historia, to pewnych rzeczy mnie nauczyła:
To jak żyjemy, nie zawsze jest naszym wyborem, ani naszą winą.
Ludzie i tak nas ocenią nie według tego kim jesteśmy, ale według własnej miary. Rzadko sprawiedliwej...
Miejmy więc takie mary, żeby się nie zawstydzić. Przed sobą. Przed innymi. Przed Bogiem. Kiedyś...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz