Puławy. Wsiada kobieta z dwójką dzieci. Chuda, ciemnowłosa. Zmęczona.
Usadza dziewczynkę (około sześcioletnią, ciemnowłosą, czarnooką, Halinką zwaną) i chłopca (bystry, piwnooki, szczuplusieńki, około pięciu lat, Heniem nazywany) i każąc siedzieć grzecznie - wychodzi.
Dzieci wpatrują się we mnie jak przysłowiowa sroka w gnat. Zero uśmiechu. Puste oczy. Choć czujne.
Po kilku minutach matka przyprowadza trzecie - też chłopiec, prawie czteroletni, zielonooki, Pawełek go ochrzcili. W wyniku dalszych zamian miejsc i kombinacji kobiecie udaje się wreszcie usadzić w przedziale komplet. Jedzie więc ona - Joanna - jej matka (imienia nie znam, bo tytułują ją: mamo bądź: babciu), Halinka, Heniuś, Pawełek i dwuletni Robercik (oczy jak matka - ni to piwne ni zielone).
Zaczyna się podróż w północne strony. I w głąb ludzkiego sumienia...
Nigdy nie widziałam tak spokojnej gromadki. Zero płaczu, cisza. Tylko Heniuś próbuje moją cierpliwość kopiąc mnie raz po raz w łydkę i zerkając, kiedy zareaguję. Po trzech godzinach mam dość. Patrzę mu głęboko w oczy i kręcę przecząco głową. Rozumie. Przestaje mnie testować. Cwana istota :)
Halinka to mądra dziewczynka. Odpowiedzialna, zatroskana o rodzeństwo. Skromna. Nieśmiało zerka, równie nieśmiało się uśmiecha. Zauważyła w jednym z przedziałów ciemnoskórego mężczyznę. Przybiega do matki i mówi (tu spodziewałam się czegoś w stylu: Mamo, mamo, Murzyn!!!):
- Mamusiu. Tam jest pan. Ma ciemną skórę. Bardzo ciemną. Jak czekolada.
Prawie szeptem. Żadnych decybeli. Żadnych inwektyw. Kultura.
O dwóch najmłodszych trudno coś powiedzieć. Są jeszcze mail. Ale nad wyraz spokojni. I poważni.
Wyjęłam drożdżówkę i zagłębiłam się w lekturze. Na ponad godzinę wyłączyłam obserwację i analizę.
Moją uwagę zwrócił dopiero harmider wokół rozkładanych plastikowych talerzyków. Pora śniadania.
Z zainteresowaniem patrzyłam na oczekujące twarzyczki. Dzieci były głodne i wyraźnie spięte. Rozluźniły się w momencie rozłożenia przez babcię porcji chleba. Z niczym, żeby było jasne. Ot, zwyczajnie chleb. Do popicia woda w kubeczkach.
Potem był jeszcze obiad. Też chleb. Do tego obrany, surowy ogórek. A na deser placek. Nie żeby z owocami czy masą. Raczej taki zagnieciony naprędce na jednym jajku i odrobinie miodu. Ale jak smakował! Aż im się uszy trzęsły!
Wyszłam na korytarz. Nie chciałam przeszkadzać w rodzinnym posiłku. Zza drzwi przedziału dobiegł mnie jeszcze monolog babki:
"I wiesz Asiu... Mam trochę mąki i jajko. Zagniecie się rano na kluseczki i się na wodzie zrobi. Bo mleka nie mamy..."
Nie było w tym ani żalu, ani skargi, ani wstydu. Bo niby czemu? O zwykłym śniadaniu kobieta mówiła, w zwyczajny dzień, wśród swoich. To czemu miałaby źle się czuć?
Ja za to czułam się coraz gorzej. Winna? Nie. Bo w czym niby zawiniłam?
Jednak kiedy znalazłam na dnie torebki jedną, ostatnia, na wpół stopioną landrynkę, ukradkiem włożyłam ją do ust. Nie udało się. Halinka i Heniuś zauważyli. Nie spuszczali z oczu mojej szczęki i gardła, aż do chwili kiedy przygoda z cukierkiem ewidentnie się zakończyła.
Dla nich. We mnie buzowało poczucie wstydu, że może powinnam podzielić ten cukierek na 4 (bo tyle dzieci było), na 2 (bo może mniejszym matka nie chciałaby go dać), dać tylko dziewczynce (ale jeśliby sie pochwaliła rodzeństwu?), a może matka generalnie słodyczami ich nie karmi? Nie wiem...
(Te wpatrzone w moją twarz ciemne, zachłanne oczy... )
Trudno jest podróżować. Upał, ścisk, brak klimatyzacji i wody w toalecie. I niekiedy towarzystwo - choć miłe i nieuciążliwe - to jakieś takie...poruszające sumienie...?
Że tę drożdżówkę wtedy zjadłam to jeszcze rozumiem. Ale że mi ta landrynka nie stanęła w gardle...
Wciąż mnie to dziwi...
(Historia jest autentyczną relacją. Jednak nie chcąc dotknąć ani naruszyć prywatności opisywanych osób, zarówno imiona jak i trasa podróży zostały zmienione).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz